Ostatni Promień [Romans SiFi]

Rozdział 1

- Witaj 67223. Jest 14 kwietna 3013 roku. Godzina 8.00. - powiedział automatyczny głos z głośnika nade mną. Jak co rano. Podniosłam się i przetarłam oczy. Poraził mnie blask słońca odbijającego się od nieskazitelnie białych ścian, podłogi, pościeli, zasłon oraz mebli. Oczy szybko przyzwyczaiły mi się do światła. W końcu żyję tu już szesnaście lat. Szesnaście lat w słońcu.
Przez kataklizm, dokładnie pięćset lat temu, ziemia zatrzymała się. Nie krąży ani wokół słońca, ani wokół własnej osi. Wszystko stanęło w miejscu, w kwietniu.
Jedyne co pozostało niezmienne to księżyc.
Jedno dobre z tego wynikło, w widmie zagłady naszej planety, ludzie zjednoczyli się. Nie ważne z jakiego kraju, jakiej wiary. Wszyscy byliśmy ludźmi i nasz dom mógłby być zniszczony. Teraz było jedno imperium, Helia, rządzone przez parlament. Nie było jednej osoby która by rządziła. To niebezpieczne.
Chociaż nie. Skłamałam. Były dwa imperia, ale o tym drugim się nie mówiło. Gdy ziemia zatrzymała się, na jednej półkuli na zawsze miał zostać dzień, a na drugiej wieczna noc. Teraz nie wiadomo co tam jest. Każdy kto tam wchodził, więcej nie wrócił. Nie miało jednej nazwy. Ludzie mówili na to, Pustkowie, Pustynia, Hades czy po prostu Noc. Teraz Noc i Helię oddziela mur, ze strażnikami co kilkaset metrów. Nie ma szans żeby się tam dostać. Powstały już nawet legendy. Jedna z nich jest o armi wampirów pod drugiej stronie murów. Ale to tylko śmiechu warte historyjki.
Założyłam swoje białe rurki, koszulę z wychawtowaną 3, wysokie buty i uczesałam blond włosy w kitkę. Tak jak wymagała szkoła. Dokładnie 3 poziom Gimnazjum. Zerknęłam na bliznę ciągnącą się od ramienia do dłoni – pozostałość po wypadku w którym prawie umarłam, moim rodzicom nic się w nim nie stało.
  • 67223. Ktoś chce wejść do twojego pokoju – oznajmił głos.
  • Podaj szczegóły. - odpowiedziałam
  • Numer 31415. Sektor 4, piętro 3, pokój numer 789.
  • Dziękuję. - otworzyłam drzwi. Za nimi stała ruda dziewczyna, w takim
takim samym stroju jak ja, o głowę niższa, z zielonymi oczami.
  • Hej Pi. - powiedziałam. Na prawdę miała na imię Elieen , ale ze względu na jej numer i uwielbienie do matematyki zyskała takie przezwisko.
    - Ohayo Alaniss! - wyszczeżyła do mnie zęby. Jak mnie wkurzał ten jej
przesadny optymizm. Weszła do pokoju i rzuciła się na moje świeżo zaścielone łóżko. Załozyłam okulary w grubej, kwadratowej oprawce. Nie żebym miała wadę wzroku, ale w górnym rogu wyświetlała się data i godzina, oraz niezbędne informacje, wysyłane prosto z mózgu. Kupiłam to tylko bo była moda. I tak wciąż wolałam nieśmiertelny telefon komórkowy. Wsunęłam go do kieszeni i wyszłam z pokoju. Obok mnie Pi trajkotała jak najęta.
- Wiesz, Alex się na mnie wczoraj spojrzał. On jest taki słodki. Matko i o rok starszy! I mam nadzieję, że dzisiaj odwołają sprawdzian z historii. To na prawdę nudy przedmiot i ten koleś jest taki niemiły. I jaką ma kamizekę. Takiej się już od dwudziestu lat nie nosi. A propos ubrań, czemu musimy ubierać się tak do szkoły... - moja apatia chyba jej nie zrażała. Teraz już nie nadążałam co mówi. Wyszłyśmy z białego budynku na zalaną słońcem ulicę. Nieskazitelnie czyste chodniki, piękne drogi, opływowe samochody napędzane wodą i drzewa, zadbane budynki, żadnego graffiti na murach, istny raj. Jednak nie dla mnie.
Nudziła mnie ta monotonia. Czasami wychodziłam na dach wierzowca, w którym mieszkałam i starałam się dojrzeć coś za murem. Jednak było tam tak ciemno, że nic nie widziałam. Czasem chciałam tam iść. Jednak przypominałam sobie że nikt stamtąd nie wraca. Czyjeś dzieci, wnukowie, rodzice...
Rodzice. Oboje byli zwiadowcami. I zaginęli na jednej z misji po drugiej stronie muru. Dlatego chciałam tam iść. Wciąż łudzę się że oni tam gdzieś są.
  • Alaniss? Słuchasz mnie? Mówię, że Alex mnie pocałował! - powiedziała Pi.
  • Wow! - odmruknęłam co chyba ją usatysfakcjonowało i trajkotała dalej.
Dochodziłyśmy już do budynku szkoły.
Ostatni dzień przd wakacjami. Dla nauczycieli nie było sensu czekać do czerwca. Skoro i tak nie będzie lata i tak. Rok szkolny zaczynał się więc w połowie sierpnia, a kończył w połowie kwietnia. Czyli teraz. Wakacje trwające cztery miesiące, a szkoła osiem to sprawiedliwy układ. Były trzy szkoły. Podstawowa z siedmioma poziomami, gimnazjum czterema poziomami i liceum trzema lub dwoma w zależności co ktoś chciał robić. Później można było iść na studia. Obecnymi najczętszymi zawodami są: informatyk, zwiadowca, policjant, bankier, archeolog, lekarz itd. Szkoła zaczynała się w wieku sześciu lat, a pełnoletni był już ktoś kto miał szesnaście.
Weszłyśmy i zabrałyśmy swoje rzeczy z szafek. Dokładnie to elektroniczny notatnik. Nie używaliśmy książek, już od ponad kilkuset lat, a trzydzieści lat temu zostały zakazane. Wszystko teraz można było wyczytać w interncie, a raczej krok dalej, bo przesłuchać. U ludzi zanikły umiejętności rysowania i pisania. Nasze zdolności manualne były raczej kiepskie. U mnie nie chciałam, żeby tak było więc od najmłodszych lat rysowałam. Musiałam jednak wszystko chować, bo jak wspomniałam papier był zakazany.
Zapakowałam rzeczy z szafki do torby i weszłyśmy do sali, napotykając wściekłe spojrzenie profesora od informatyki. No tak, było pięć po dziewiątej. Jesteśmy spóźnione. Usiadłyśmy na naszych stałych miejscach.
Sala lecyjna wyglądała jak zwykle. Tablica która notowała to, co profesor akurat mówił, wygodne skórzane fotele, szklane czyste ławki i wielkie okna. Na korytarzu, nie trzeba pilnować uczniów, którzy nie bili się, nie przeklinali. Nie mam pojęcia jak udaje się nauczycielom nad nimi panować.
Włączyłam opcje rysowania, tak mało używaną przez wszystkich i zaczęłam bazgorlić, aż nasz kochany ( w cudzysłowie) profesor rozpocznie kolejny nudny wykład na temat rozwoju komputeryzacji w ostatnim wieku. Lekcje cięgnęły się jak flaki z olejem. Gdy wychodziłam z klasy po wyjątkowo nudnej lekcji historii ktoś do mnie podbiegł. To była 45370, czyli po prostu Eva. Moja kolejna koleżanka.
  • Hejka – powiedziała radośnie.
  • Hej – westchnęłam. Pociągnęła mnie w pusty korytaż.
  • Co ty sobie... - zaczęłam głośno.
  • Ciii.... - syknęła Eva. - Mam coś dla ciebie – powiedziała i wyciągnęła w
moją stronę jakiś pakunek. - Otwórz to w domu. Wszystkiego najlepszego – mruknęła i uciekła. Schowałam pakunek do torby. Do końca dnia, zastanawiałam się co tam może być. O godzinie szesnastej byłam w domu.
  • Witaj. Życzysz sobie teraz obiad? - sptał automat.
  • Poproszę – odpowiedziałam. I wypakowałam coś z torby. Było to
prostokątne i lekie. Otworzyłam paczkę i ze wzruszenia zaparło mi dech. To książka. Prawdziwa papierowa książka. Przeczytałam tytuł " Romeo i Julia" ! Boże! Ile się ona musiała tego naszukać. Schowałam ją pod łóżko. Z klapy na górze wysunęła się taca z jedzeniem. Sałatka, ziemniaki i pierś z kurczaka. Zabrałam się do jedzenia, lecz wciąż rozmyślałam o książce. Gdy skończyłam taca uniosła się i zniknęła w klapie, a ja rzuciłam się na książkę. Po kilku pierwszych słowach wiedziałam jaki skarb mam w ręku, po kilku zdaniach wiedziałam, że ta książka jest niezastąpiona, a po przeczyaniu wiedziałam że do niej wróce. Włożyłam "Romea i Julię" do mojej skrytki pod łóżkiem i zapadłam w głęboki sen. Nie wiedziałam że pierwszy dzień wakacji tak zmieni moje życie.
  • Witaj 67223. Jest 15 kwietnia 3013 roku. Godzina 8.00. Masz wiadomość.
  • Dziękuję – wymamrotałam nieprzytomna. Zakontakowałam dopiero gdy
zauważyłam że mam na sobie ubrania. Mam książkę! Papierową! Zajrzałam pod łóżko i pogładziłam chropowatą okładkę. Z uśmiechem odwróciłam się do drzwi. Jendak zamarłam gdy zobaczyłam czerwony napis przebiegający na górze. To oznaczało tylko jedno. Stan wyjątkowy. Przeczytałam : " Zaginęły trzy osoby. Najprawdopodobniej są po Ciemnej Stronie. Potrzebni ochotnicy w wieku od 15 do 26 lat, do odnalezienia ich. " Przez chwilę w głowie zaświtała mi myśl, że ja tam nigdy nie pójdę. Jednak przypomniałam sobie o rodzicach.

Rozdział 2
Nie wierząc, że to robię zbiegłam po schodach i wyszłam na ulicę, do punktu gdzie można było się zapisać. Powtarzałam sobie, że do głupota, że wcale ich tam już nie ma, ale jakaś część mojego serca, bardzo mało racjonalna kazała mi tam iść i zapisać się. Gdy doszłam na miejsce było pusto nikt nie miał ochoty iść na drugą stronę. Możliwe, że rodziny tych co zniknęli nie byli w odpowiednim wieku. Podeszłam do wielkiej tablicy i wstukałam swój numer. Za mną podszedł chłopak jakiś rok starszy ode mnie i uśmiechnął się do mnie, a za nim jeszcze jedna dziewczyna. I to już wszyscy chętni. Nikt więcej się nie zgłosił. Odwróciłam się i poszłam w stronę domu. Po drodze zaczepiła mnie Pi.
- Wszystkiego najlepsz... - zaczęła ale widząc moją minę uciszyła się. - Co się właściwie stało? - spytała. Ale po chwili zrozumiała. - Chyba się nie zapisałaś? Alaniss?! Nie zapisuj się! To jest niebezpieczne! - histeryzowała. Nie wytrzymałam. - Słuchaj! Nie mów mi co mogę, a czego nie? Dobra! Jeśli te trzy osoby tam zginą to czyja będzie wina?- chciała coś wtrącić, ale machnęłam ręką – MOJA! I CAŁEGO TEGO MIASTA. KTOŚ SIĘ ZGŁOSIŁ? TYLKO DWIE OSOBY! - a po chwili dodałam – trzy. - zapadła cisza. Wiedziałam jakie pytanie zaraz padnie
  • Ale nie zgłosiłaś się? - odpowiedziała jej cisza. - Alaniss?
  • Zgłosiłam. Tylko ja i dwie osoby. - spuściłam głowę.
  • Nie możesz... - wybuchnęła płaczem. - Nie... A jak tam... Nie...!
  • Proszę! Przestań. Może mnie nie wybiorą. - powiedziałam. Chyba
uwierzyła bo nie spierała się więcej. Szła tylko przygaszona obok mnie. Porzegnałyśy się na moim piętrze. Smutna weszłam do pokoju rzuciłam się na łóżko i pogładziłam okładkę książki. Było już późno, a jednak za oknem świeciło pełne słońce. W końcu odpłynęłam w niespokojny sen, pełny ciemności i czerwonych oczu żażących się pośród niczego. Prawie podskoczyłam gdy głos oznajmił:
- Witaj 67223. Jest 16 kwietnia 3013 roku. Godzina 8.00 Masz wiadomośc. - zamarłam i podniosłam spojrzenie na drzwi. Faktycznie. Na górze przebiegały czerwone litery. Podbiegłam do nich i przeczytałam " Masz zgodę. Wyruszasz jutro". Zadrżałam. Jutro?! Nie wiem co naszykować. Rozległ się dzwonek. Zielona wiadomość na drzwiach. To tylko wiadomośc prywatna. Otworzyłam i przeczytałam
" Szanowna 67223 Alaniss.
Otrzymaliśmy Pani zgłoszenie i oświadczamy, iż w dniu 17 kwietnia roku obecnego, o godzinie 9.00 ma się pani stawić przy budynku Miejskiego Rządu, aby uzyskać dalsze instrukcje i wyposarzenie. Oczekujemy pani przyjścia.
Ministerstwo Obrony "
Ministerstwo? Obrony? Boże w co ja się wpakowałam. Usiadłam na łóżku wstrząsana dreszczami strachu. Co mnie tam czeka? Jeśli dowiem się, że rodzice nie żyją, dam radę być kiedyś szczęśliwa? A jeśli ich znajdę to będą tacy jak kiedyś? A jeśli... - dreszcz – po drugiej stronie na prawdę są wampiry. - Uspokuj się, tylko się uspokuj – mamrotałam do siebie.
Do mojego pokoju wpadły Eva i Pi. Miały przerażone miny.
- Wytypowiali cię... - szepnęła Eva. Pi usiadła na przeciwko mnie. - Całe miasto już wie, że ty i jeszcze jeden chłopak i dziewczyna podjęliście się tego zadania. - Pi szlochała z twarzą ukrytą w dłonie.
- Bo tylko my troje się zgłosiliśmy. Dacie mi chwilę żeby się z tym oswoić? - spytałam je. Kiwnęły głowami i wyszły. Nie wierzę. Na prawdę mnie wytypowali.
Wrzuciłam koszulkę zamiast szkolnej koszuli i usiadłam przed komputerem. Chciałam zobaczyć jaki jest właściwie obszar ciemności. Z geografi wiedziałam, że większość Afryki i Europy, a także Azja i Australia są w naszej części, a więc po drugiej stronie musiały być obie Ameryki. Wyszukałam stare mapy. Jestem na kontynencie Europejskim w dawnej Polsce. A granica ciemności zaczyna się zaraz przy granicy z dawnymi Niemcami. Teraz na prawdę do mnie dotarło w co się wpakowałam. Ogarnęła mnie panika. Wiem, że mogę tam zginąć. Zawsze słyszałam tylko najgorsze rzeczy o tamtym miejscu. Opuścić słoneczną jasność i wejść na pustkowie oświetlane tylko księżycem? Chyba zwariowałam, ale teraz nie było już odwrotu. Następnego ranka pospiesznie ubrałam się w to co zwykle i związałam włosy w długi warkocz. Z mocno bijącym sercem ruszyłam w stronę gmachu Urzędu Miejskiego. Nie widziałam słońca, ani nie czułam ciepła. W mojej głowie kołatały się czyste emocje. Przerażenie, ekscytacja, strata, ból, tęsknota. Nogi same prowadziły mnie przed siebie i zanim się obejrzałam stałam już na progu budynku. Wzięłam głęboki wdech i weszłam. Panował tam miły chłód. Kilka kroków przede mną stał chłopak, którego widziałam wczoraj i dziewczyna. Oboje nie za bardzo wiedzieli co ze sobą zrobić. Zrównałam się z nimi.
- Cześć – powiedział chłopak. Machnęłam ręką na powitanie, bo nie wiedziałam czy jestem w stanie się odezwać.
  • Jestem 85671 Joseph. - rzucił w moją stronę
  • 67223 Alaniss. - odpowiedziałam. Przyjrzałam mu się i spytałam
  • Ile masz lat?
  • Dwadzieścia. A ty? Nie wyglądasz, że powyżej pietnastu.
  • Szesnaście. Skończyłam wczoraj. - zaczerwieniłam się. Mój niski wzrost
zawsze mylił. Myślałam właśnie jak ma na imię dziewczyna, gdy niespodziewanie
sama do mnie podeszła.
  • Jestem 17356 Evangeline. Szesnaście lat. - powiedziała z uśmiechem. Nie
mogłam się już odezwać, bo weszło trzech facetów w białych garniakach.
  • 85671. - powiedział pierwszy. Joseph wystąpił i poszedł za nim
  • 17356. - odezwał się drugi. Evangeline zniknęła za rogiem
  • 67223. - rzekł ostatni i nie czekając odwrócił się. Pobiegłam za nim.
Prowadził mnie przez biały korytarz. Następnie skręcił kilka razy i w końcu otworzył szklane drzwi. Za nimi był czarny kompinezon z obcisłego materiału, wysokie skórzane buty, szklane gogle i czarny karabin z pasem do zawieszenia na ramieniu. Człowiek nie odezwał się ani słowem, wskazał na wyposarzenie i wyszedł. Przebrałam się. Jakimś cudem pasował jak ulał. Na włosy nałożyłam gogle, a karabin przewiesiłam przez ramię. Wyglądałam na prawdę nieźle. Moja jasna skóra, popielate włosy i jasnoniebieskie oczy kontrastowały z czarnym strojem. Wrócił koleś w białym garniturze i kiwnął bym poszła za nim. Nie umie się odezwać czy jak? Skręciłam w korytaż, którym poprzednio poszła Evangeline, schodził coraz niżej pod ziemię. Usłyszałam kroki za sobą i odwróciłam się. Joseph i Evangeline mieli takie same stroje jak ja. Szliśmy coraz niżej i niżej w dół mijając różne pokoje. Za nimi ludzie śmiali się i dowcipkowali, zaburzając atmosferę oczekiwania. Przed nami wreszcie pojawiły się drzwi. Facet w garniaku wstukał kod i wszedł.
Weszliśmy za nim do ogromnego pomieszczenia. Na środku była holograficzna, trówymiarowa mapa Ciemnej strony. Stworzona raczej z przypuszczeń niż z faktów, bo wszystko co kiedykolwiek tam trafiło, nie wrociło. Ściany, w odróżnieniu od całego miasta, były czarne, dlatego panował tu półmrok.
- Alaniss, Joseph, Evangeline... - zaczął jakiś głos z cienia. Rzadko ktoś kogo nie znam zwraca się do mnie po imieniu. Zwykle używają numerów. Coś zaszeleściło i zza zasłony wysunął się starszy mężczyzna w kremowym garniturze i białej pelerynie ze złotym emblematem słońca. Po nim właśnie poznałam kto to. To był senator. Ten odpowiedzialny za nasz region. Jedna z najważniejszych osób w państwie. Wyciągnał ręce jakby chciał nas objąć.
- Tacy młodzi... a są gotowi oddać życie za innych. I tylko troje. - mówił dramatycznym szeptem, jednak jego słowa grzmiały w cichej sali. Zbliżyli się do nas faceci w garniturach, trzymając pasy z nabojami. Wręczyli je nam i odeszli bez słowa. Teraz zostaliśmy tylko my i stary senator.
- Jedno z was musi być liderem. Kogo wytypujecie? - zapytał. Spojrzeliśmy po sobie. Żadne z nas nie spodziewało się takiego obrotu sprawy.
- Joseph? - zapytałam. Evangeline potaknęła. - Ty powinieneś być liderem.
- Czemu ja? - zdziwił się.
- Jesteś facetem – powiedziała Evangeline.
- I...? - przeciągnął w znak zapytania.
- No.... Ty jesteś silniejszy od nas i starszy. Ty powinieneś...
- A ja myślałem o tobie! - co? O mnie? Co ja mogłam wiedzieć. Byłam najmłodsza z naszej trójki i do tego zachwiana emocjonalnie.
- Ja też tak pomyślałam. Twoi rodzice tam zaginęli. Od początku wiedziałam, że ty będziesz prowadziła. - zastanowiłam się. To co mówili rzeczywiście miało sens. Ja chciałam iść tam najbardziej. Nie zniosłabym porażki.
- A więc ustalone – senator klasnął w dłonie i podszedł do mnie z czerwonym pudełeczkiem. Zaparło mi dech ze zdziwienia. Otworzyłam pudełko, a wnim była piękna odznaka w kształcie srebrnego słońca, którego promienie wyznaczały kierunki świata. Przypięłam ją do piersi.
- Teraz możecie iść. Jesteście w komplecie. - Poszłam we wskazanym mi kierunku. Za mną szli Evangeline i Joseph. Nigdy nie czułam się taka odpowiedzialna. W końcu, jeśli im się coś stanie to będzie moja wina. Wyłącznie moja wina. Doszliśmy do czegoś w rodzaju garażu. Stał tam lśniący czarny Jeep.
- Przepraszam. - powiedziałam z ironią. - Mamy jechać TYM!? - facet w garniaku skinął głową. Zakryłam twarz ręką. Zdałam na prawo jazdy trzy dni temu.
- Któreś z was ma prawko? - pokręcili głowami. Super. Po prostu świetnie. Właśnie to chciałam usłyszeć. Zrobić z siebie debilkę.
- Mamy iśc już teraz? - zapytała Evangeline człowieka w białym garniturze.
Pokiwał głową z rozbawioną miną. Wsiadłam na miejsce kierowcy, Joseph obok mnie, a Evangeline z tyłu. Oboje mieli z lekka przerażone miny.
- Na prawdę umiesz to prowadzić? Od kiedy masz prawo jazdy? - zapytał chłopak. Nie odpowiedziałam, ale zauważyłam że Evangeline gorączkowo zapina swoje pasy. Westchnęłam i odpaliłam. Silnika nie było słychać, co było plusem samochodu na wodę. Ruszyłam. Nie było problemu z wyjazdem ponieważ po kilku metrach otworzyła się wielka brama, za którą droga prowadziła prosto na powierzchnię. Poraziły nas jasne promienie słońca, gdy furta zamknęła się za nami z trzaskiem. Niestety okna nie były przyciemniane, gdyż samochód miał poruszać się głównie po Nocy.
Jechaliśmy przez miasto. Wydawało mi się, że minęły wieki od kiedy wyjechaliśmy. Jednak stopniowo wielkie wierzowce zaczęły znikać, a pojawiały się małe domy ludzi ze wsi. Po godzinie jazdy zaczęłam widzieć w oddali mur i ciemność za nim. W miarę jak zbliżaliśmy się do granicy było coraz ciemniej. Teraz byliśmy w strefie zachodu. Nie było tu już żadnych domów. Dojechaliśmy do gigantycznego ogrodzenia. Facet tylko zobaczył nasz samochód i przepuścił nas. Wiechaliśmy na teren rządowy. Aż dziwiłam się, że prowadzenie samochodu nie stanowi dla mnie żadnej trudności. Przez całą drogę nikt nie odezwał się ani słowem. Paniczny strach wisiał nad nami, jak zbliżające się czarne niebo. Dotarliśmu do wysokiego muru. Zatrzymałam samochód. Wysiedliśmy by pokazać identyfikatory przypięte do pasów od broni.
- Witam – powiedział człowiek przed bramą. - A więc to wy zgłosiliście się by odnaleźć tamtą trójkę? - pokiwaliśmy głowami. Ku nazemu zdumieniu facet ukłonił się nam nisko i zasalutował.
- Powodzenia. - Skinęliśmy głowami, wracając do samochodu.
Rozdział 3
Brama otworzyła się przed nami z hukiem. Za nią nie było widać nic. Odpaliłam ponownie samochód i wjechaliśmy w aksamitną czerń. Ostatnie promienie słońca zniknęły wraz z zamknięciem bramy. Włączyłam światła. Jasnoniebieskie reflektory oświetliły ciemną ziemię. Żadnej rośliny. Żadnego życia. Minęła chwila nim oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Teraz prócz wąskich pasków oświetlonych przez leflektory, widziałam także fioletowe i czarne cienie w ciemnym granacie. Po jakimś czasie dojrzałam nawet gwiazdy.
- Zatrzymaj samochód – powiedział Joseph. - Trzymajcie broń w gotowości. Idziemy ich szukać. - posłusznie zatrzymałam samochód. Evangeline wysiadła pierwsza i skierowała karabin w ciemność, za nią wyszłam ja, a na końcu Joseph. Światła zgasły. Ruszyliśmy do przodu. Wszystko na około przypominało zimną pustynię. Co jakiś czas potykaliśmy się o drobne kamienie. Nie widzieliśmy nic podejrzanego. Tu nie było żadnego życia. Na horyzoncie zamajaczył jakiś kształt wyglądający jak miasto. Paliło się kilka punkcików, ale zbyt ciemnych i chybotliwych jak na żarówki. Usłyszałam zduszony krzyk Evangeline.
- Zdaje się, że znalazłam jedną z zaginionych. - szepnęła. Odwróciłam się i zamarłam. Przed nami leżało ciało młodej kobiety. Nie wyglądało na jakkolwiek rozszarpane. Po prostu tam było. Uklęknęłam obok niej i wzięłam jej rękę badając puls. Niewyczuwalny. Zamknęłam jej oczy, szeroko otwarte ze strachu.
- Nie żyje – mruknęłam. Spuściłam głowę. - Nic nie możemy dla niej zrobić.
Zostało tylko dwoje. Jednocześnie chciałam odejść stąd i nigdy nie wracać, ale z drugiej strony, fala przejmującego smutku nie pozwoliłaby mi się odwrócić. Musiałam dokończyć to co zaczęłam. Przeciągneliśmy dziewczynę obok jakiegoś głazu, żeby móc ją znaleźć i bez słowa odeszliśmy by szukać reszty.
Nagle z oddali usłyszałam strzał. I jeszcze jeden i następny. Podniosłam karabin do góry i zaczęłam mierzyć w ciemność. Przez chwilę nieuwagi, spowodowanej znalezieniem dziewczyny, nie zauważylismy jak otacza nas krąg postaci. Stanęliśmy plecami do siebie i mierzylismy w owe postacie. Zbliżały się do nas nispiesznym krokiem drapieżników. Obok mnie, pierwsza strzeliła Evangeline. Co dziwne z zamkniętymi oczami, ale chyba jeszcze w życiu nie strzelała. Postacie odsunęły się z przestrachem. Teraz strzeliłam ja, równo z Josephem. Huk na tyle przestraszył stworzenia, że uciekły i w końcu zniknęły nam z oczu.
- Chyba właśnie spotkaliśmy mieszkańców Ciemnej strony. - powiedziałam zrezygnowana. Moi towarzysze pokiwali głowami.
- Chociaż... Jak oni mogli zestrzelić satelity? - zamyśliłam się. Chyba jednak nie jesteśmy tu sami. Zarządziłam dalszą drogę. Szliśmy powoli bojąc się jakiegokolwiek powiewu wiatru. Jednak światła na horyzoncie wcale się nie przybliżały. Zerknęłam na swój podświetlany zegarek. Tyle czasu minęło. Już była dziewiętnasta, a my nie natrafiliśmy na żaden ślad życia, oprócz tych stworów. Droga dłużyła się jak diabli. Zaczęliśmy nieśmiało rozmawiać. Ciszę przerywały tylko nasze szepty i kroki. Właśnie one skłoniły mnie do myślenia. Do tego czasu było sucho, ale teraz szliśmy przez płytkie błoto, które rzedło z każdą chwilą. Zanim się obejrzeliśmy staliśmy po kostki w wodzie. Chcieliśmy poszukać innej drogi jednak jedno spojrzenie do tyłu uświadomiło nas, że to niemożliwe.
Za nami powoli skradały się ciemne postacie. Było ich więcej niż za pierwszym razem. Uniosłam karabin. To nie może się tak skończyć. Zaczęliśmy strzelać, teraz cienie nie pozostawały nam dłużne. Nie wiem czym były, ale cięły pazurami, gryzły. Musiały wyglądać potwornie. Na szczęście nie widzieliśmy ich pysków. Evangeline i Josephowi kończyła się amunicja.
- Uciekajcie! - krzyknęłam. W koncu to ja byłam kapitanem.
- Nie ruszamy się bez ciebie! - odwarknął chłopak, ale wystrzelił ostatni nabój. Mnie też już się kończyło, a potwory wciąż wściekle atakowały naszą trójkę. Kilka chlapnięć oznaczało, że Evangeline przebiegła przez rzekę.
- Alaniss...
- BIEGNIJ! - Joseph ruszył za dziewczyną. Przez jedną radosną chwilę myślałam że wygrałam, jednak mnie takrze skonczyły się naboje. Rzuciłam się do ucieczki. Ostre jak brzytwy pazury chlastały mnie po plecach. Rzeka była głębsza niż mi się zdawało. Świeże rany piekły od wody lecz ciosy ustały. Potwory cofały się przed wodą. Wreszcie upadłam na drugi brzeg.
Ślizgając się na błocie podeszłam do głazu, za którym kryli się Joseph i Evangeline. Włączyłam latarkę. Oboje byli pocharatani lecz na szczęście żywi. Poczułam gorąco na twarzy. Dotknęłam jej i syknęłam z bólu. Z brody zaczęła zciekać mi krew.
- Odpocznijmy chwilę – powiedziałam i padłam obok Josepha, opierając się o głaz. Wyjął z torby butelkę wody i poczęstował mnie i Evangeline. Byłam totalnie wykończona. Powtarzałam sobie, że nie mogę zasnąć jednak po chwili głowa opadła mi na ramię chłopaka. Usłyszałam już tylko westchnienie Evangeline i zapadłam w sen pełny słońca i uśmiechających się do mnie postaci. Obudził mnie nagły wstrząs. To Joseph zerwał się na nogi, mierząc w coś przed nami. Nie musiał mnie ostrzegać, to Coś nie było owym stworem co na początku.
To był olbrzymi wilk z obnarzonymi kłami. Nie, piękny wilk z lśniącym futrem i poruszający się z gracją, ale potwór z najgorszych koszmarów. Śerść miał wystrzępioną i w oczach czerwone błyski. Nie zdążyliśmy zareagować i rzucił się na Evangeline. Złapał ją za rękę. Trzask łamanej kośći zagłuszył przeraźliwy krzyk. Wiedziałam że wilk za chwilę ją rozszarpie. Joseph wystrzelił, ale zwierzę jeszcze bardziej się rozwścieczyło i zaczęło szarpać nogę dziewczyny, która była już zbyt słaba żeby krzyczeć. Przestała się szarpać i opadła jak szmaciana lalka. Oczy odwróciły jej się tak, że było widać same białka, jednak i one zrobiły się czarne od krwi. Wystrzeliłam w górę. Wilk odwrócił zakrwawioną paszczę w moją stronę. Muszę strzlić tylko raz. Wymierzyłam prosto między oczy. Rozległo się przeraźliwe wycie i wilk padł martwy na ziemię. Bałam się spojrzeć na to co przykryło cielsko.
- Evangeline! - krzyknęłam z rozpaczą i padłam obok niej na kolana. Jej noga była w strzępach. Z czerwonych oczu lały się bezgłośne łzy. Nie miała już siły. Walczyła ze śmiercią.
- Evangeline, Evangeline... - powtarzałam. - Nie... Tylko nie ty. - wciąż oddychała. Widać, że umierała w męczarniach. Starałam się opatrzyć nogę. Oddarłam od swojego kompinezonu nogawki i starałam się zatamować krew, pogorszyło to tylko sprawę. Wiem, że starałam się utrzymać ją przy życiu bezskutecznie. Zemdlała. Przynajmniej już jej nie boli. Życie ulatywało z niej jak woda z dłoni. Im bardziej starałam się ją uratować tym bardziej jej serce słabło. W końcu rozległo się ostatnie puknięcie i zaległa cisza.
- EVANGELINE! - krzyknęłam, upadłam na jej pierś i zalałam się łzami. Smutek przytłoczył mnie zupełnie, a raczej nie smutek tylko beznadziejna rozpacz. To była moja wina. Wyłącznie moja wina.
- Alaniss. - Joseph położył mi dłoń na ramieniu. - To już koniec. Odeszła.
- Nie... ona nie mogła... nie mogła... - powtarzałam łkając. Ale umarła i nawet mój szloch nie przywróci jej życia. Jednak nie mogłam się z tym pogodzić. Gdy w końcu się uspokoiłam, powoli podniosłam się na nogi. Podarte spodnie nie chroniły przed zimnem więc po chwili cała dygotałam.
- Musimy iśc dalej. - szepnęłam. - Musimy skończyć to dla Evangeline.
Joseph nie odezwał się. Zdjął płaszcz który wziął z samochodu i narzucił go na ciało Evangeline. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na na dziewczynę i odwróciłam się. Szliśmy w milczeniu. Nagle zza widnokręgu wysunął się księżyc i rozświetlił całą równinę srebrnym światłem.
Zerknęłam na Josepha. Zaciskał szczękę i patrzył przed siebie. Przez jego skroń przebiegała czerwona rana, tam gdzie zranił go jeden z potworów nad rzeką. Był na skraju płaczu. Spuściłam głowę. Nie chciałam widzieć jego łez. Czułam, że wszystko się zmieniło. Nie robiliśmy tego już dla bezimiennych obcych, tylko dla przyjaciółki. Evangeline. Obiecuję, że o tobie nie zapomnę. Nigdy. Obok mnie rozległo się westchnienie. Po policzkach mojego towarzysza spływały łzy parujące w zimnym powietrzu. Bez słowa objęłam go, a on oparł głowę na moim ramieniu. Po chwili poczułam ciepłe krople wsiąkające w moją bluzkę. Wiedziałam, że to nieczułe z naszej strony, zostawić ją tam. Jednak nie potrafiłam się zmusić by zostać. W końcu łzy przestały płynąć.
- Masz rację – powiedział ochrypłym głosem – Musimy to skończyć.
Rozdział 4

Minęła doba. Oboje bylismy wykończeni do cna, a baliśmy się zasnąć, bo gdy tylko zamykałam oczy widziałam Evengeline. W końcu upadłam i nie podniosłam się. Joseph poszedł dalej, jednak gdy tylko zauważył mnie leżącą podbiegł i wziął mnie na ręce. Łzy zaczęły zalewać mi twarz. Smutek po odejściu Evendeline przerodził się w niemoc. Nie poczułam gdy się zatrzymaliśmy. Po prostu odpłynęłam, pierwszy raz od dwóch dni.
Gdy otworzyłam oczy wszędzie na około było jasno. Zaraz później zrozumiałam, że to niemożliwe. Przecież byłam po ciemnej stronie. Poza tym było mi ciepło. Dotknęłam swojej twarzy, ale nie było na niej rany. Co jest grane? Spojrzałam w dół. Mój kombinezon zniknął, miałam na sobie białą długą sukienkę. Na końcu korytarza, w którym stałam było dwoje ludzi. Wiedziałam, że bardzo mi bliskiech jednak, nie mogłam przypomnieć sobie dlaczego? Zaczęłam biec. Jednak wcale się nie przybliżali. Wręcz przeciwnie, byli coraz dalej, a i coraz ciemniej się robiło. Nie chciałam odchodzić. Chciałam zostać tam z nimi. To moi rodzice. Nie mogę odejść.
Wreszcie zaczęłam spadać. Robiło się coraz zimniej, a sukienka ustąpiła czarnemu kombinezonowi bez nogawek. Krzyknełam.
- Alaniss? - spytał ktoś. Teraz sobie przypomniałam. To Joseph, oboje jesteśmy na Ciemnej stronie , to był tylko sen, a Evangeline... Evangeline nie żyje. Spuściłam głowę.
- Przepraszam. - mruknęłam – Ile spałam?
- Trzy godziny. Lepiej ci już? - kiwnęłam głową i wstałam. Mogliśmy iść dalej. Ruszyłam do przodu nie odwracając się.
Nagle za sobą usłyszałam zduszony okrzyk i poczułam pociągnięcie do tyłu. Ktoś zawiązał mi oczy i unieruchomił ręce. Poczułam się dziwnie lekka, co oznaczało, że jestem niesiona. Próbowałam się wyrywać, ale nic z tego. W końcu przestałam, nie miało to sensu, skoro i tak umrę. Kilka razy odpłynęłam, a my szliśmy dalej. Wiedziałam że to koniec, że w koncu znalazło nas to co zabijało ludzi i zesrzeliwało satelity. Odgłos kroków zmienił się i zrobiło się jakby cieplej. W końcu przejechałam kolanami po zimnej posadzce, a jęk Josepha uświadomił mnie, że jego też puszczono. Ktoś brutalnie ściągnął mi opaskę z oczu, odnawiając ranę. Krew spłynęła mi po policzku.
Znalazłam się w dziwnej sali. Wyglądała jakby z jakiegoś średniowiecznego zamku. Marmurowa posadzka kontrastowała z obdrapanymi kamiennymi ścianami z płonącymi pochodniami. Na ścianach wisiały czarne kotary , a w końcu sali był tron ozdobiony podobnym materiałem. Spojrzałam na Josepha, ale on leżał na podłodze twarzą w dół, poruszały się tylko jego plecy w rytm nierównego oddechu. Na tronie siedział mężczyzna w czarnym garniturze i długiej czarnej pelerynie. Siwe włosy opadały mu na twarz pooraną zmarszczkami. Czerwone oczy przypominały studnię bez dna, a biało-szara skóra wyróżniała się na tle wszechobecnej ciemności. Pochodnie rzucały upiorne rozdygotane cienie, na jego wysoką sylwetkę, przez co wydawał się mało materialną osobą. Na nasz widok wstał.
- Tacy młodzi – powiedział melodyjnym głosem , tak niepasującym do upiornej aparycji. Już to kiedyś słyszałam. Uśmiechnął się do mnie, jednak był to zimny, potworny uśmiech, nie sięgający oczu. Zmrużyłam oczy. Nie mogłam okazać słabości. Jednak upadłam na twarz gdy coś smagnęło mnie boleśnie w plecy.
- Jestem Akumu. - powiedział. To co smagnęło mnie w plecy to najprawdopodnobnej coś jak nóż. Odwróciłam się. Faktycznie za mną stał facet z cienkim nożem w dłoni ociekającym moją krwią. Akumu zbliżył się i spojrzał na Josepha.
- Do lochu z nim – zarządził. Trzech mężczyzn odeszło od kotary i zaczęło ciągnąc chłopaka w stronę drzwi. Po chwili zniknęli w ciemności. Gdy ich kroki ucichły, wyjął zza paska nóż i podszedł do, mnie.
- A ty powiesz mi co tu robisz. - syknął i pociągnął mnie za rękę.
- Nie... nigdy... - smagnął mnie nożem po ręce, a ja krzyknełam przeraźliwie. - Przestań – nóż wciąż przecinał mi skórę. Jednak nie głęboko, żebym się nie wykrwawiła.
- Po co tu przyszłaś?! - ręka piekła mnie potwornie.
- Nie proszę! Przestań! - krzyczałam. Ból był oślepiający. - Dobrze powiem ci! Powiem tylko przestań! - łzy lały mi się po policzkach.
- Zaginęły trzy osoby. Ja i jeszcze dwoje zgłosilismy się by ich poszukać. - łkałam, a krew skapywała na podłogę. - Później, zostaliśmy zaatakowani przez takie stwory, a później przez wilka. Nasza koleżanka zginęła, a później zabraliście nas tutaj. - nie byłam w stanie nic już powiedzieć. Upadłam ponownie. Akumu zamyślił się.
- Widziałem cię już kiedyś – spytał. Nogi mi drżały. Nie potrafiłam sklecić zdania. Mężczyzna najwyraźniej sobie przypomniał.
- Pamiętam. Była tutaj wcześniej kobieta i chyba jej mąż. Oboje bardzo podobni do ciebie. - serce zabiło mi mocniej. Podniósł mnie za brodę do góry. - Tak. Te same oczy. Ten sam błysk ostatniego tchnienia. - powiedział i wbił mi nóż między żebra. Oslepiający ból i brak oddechu. Później przeraźliwy krzyk i ciemność.
Rozdział 5
Ból mnie oślepiał. Nie czułam nic oprócz niego. Zaczęłam się gubić w sobie i bałam się, że nie wrócę. Ale po jakimś czasie, może kilku dniach, może latach zaczął niknąć. Wraz z narastającą ulgą przychodziło do mnie coraz więcej bodźców. Czasem jakiś dotyk, czasem głos. Jednak wciąż była to tylko odległa burza na oceanie bólu. Z czasem wracałam. Wspomnienia, uczucia to wszystko po kolei się we mnie odnajdywało. Nie tylko dobre, ale złe też. Smutek po śmierci Evangeline, śmierć rodziców, rządza zemsty.
Teraz słyszałam i czułam już coraz lepiej. Zmiana bandarzy na klatce piersiowej, ciepła dłoń w mojej, głosy. W końcu odkryłam, że prawie mnie już nie boli i mogę otworzyć oczy. Najpierw przyszło mi to z trudem, jakby powieki były z ołowiu.
Później łatwiej, aż w końcu ujrzałam pokój w którym leżałam. Sufit był poplamiony, lecz ściany dokładnie pomalowane na błękitny kolor, podłoga była z ciemnego drewna, a na ścianach wisiały pochodnie w mosiężnych uchwytach. Miałam na sobie meską koszulę i jeansy. Spałam w jeansach? Włosy miałam potargane i posklejane krwią. Dotknęłam swojego boku. Była tam tylko blizna. Zdziwiło mnie to. W końcu nóż przebił płuco. Wzięłam głęboki wdech, ale poczułam tylko lekkie ciągnięcie.
Przyjrzałam się lepiej pokojowi. Wyglądał jak połączenie starego bloku z jakimś zamkiem. Na ścianie wisiała ciemnoczerwona kotara, a obok niej stała skórzana czarna sofa. Wstałam. Moja pościel, na drewnianym, dwuosobowym łóżku, była poplamiona krwią.
Właśnie zastanawiałam się gdzie mogę być, kiedy otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł Joseph. Na mój widok rzucił się do przodu i mocno przytulił. Zbaraniałam.
- Debilko! Myślałem, że umrzesz! - krzyknął w moje ramię. Położyłam ręce na jego plecach. Pod cienką koszulą wyczuwałam blizny.
- Ja też tak myślałam. No, ale żyję. Puść mnie. - uśmiechnęłam się krzywo. W ogóle dawno się nie uśmiachałam, ale nie było ku temu powodów. Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju.
- Gdzie jesteśmy ? - sptałam.
- W głównej kwaterze Ruchu Oporu Ciemnej Strony. - odpowiedział szybko. Po jego twarzy widziałam że nie za bardzo ma ochotę tu przebywać.
- Ale przecież byliśmy... - przeszedł mnie dreszcz strachu – Tam.
- Jak się tu dostaliśmy? - zapytałam zdziwiona.
- Dzięki mnie. - odpowiedział ktoś lekcewarząco. O framugę drzwi stał oparty chłopak. Wyglądający na oko na jakieś dziewiętnaście lat. Miał czarne włosy z grzywką opadającą na twarz, zielone, duże oczy, białą skórę i szeroki, lekko zawadiacki uśmieszek. Mierzył jakieś metr dziewiędziesiąt, więc przewyższał mnie o dwie głowy. Na sobie miał czarne spodnie rurki, założoną luźno koszulę i pelerynę na której widniał srebrny księżyc przebity strzałą.
- Tak. Dzięki tobie. - westchnął Joseph z niezadowoleniem.
- Zobaczyłem jak was zabierają, więc zebrałem oddział i ruszyliśmy za wami. Najpierw wpadliśmy do więzienia i uwolniliśmy wszystkich, jednak nie było tam ciebie. I wtedy on – wskazał na Josepha – powiedział, że zostałaś w głównej sali na przesłuchaniu. Nikomu nie widziało się nadstawiać karku dla jednej dziewczyny, więc musiałem iść sam. I dobrze, że poszedłem bo byłaś bliska śmierci. Z resztą, od miesiąca spałaś. - Miesiąca? To dlatego wszystkie moje rany zmieniły się w blizny. Zapado milczenie. Joseph i chłopak piorunowali się wzrokiem.
- Jak masz w ogóle na imię? - spytałam rozładowując napięcie.
- Ryan. - uśmiechnął się zjadliwie. - A ty Alaniss 67223. Lider grupy zwiadowczej. Masz 16 lat. Urodziłaś się w Helii 14 kwietnia 2997 roku. - spojrzałam na niego lekko zdziwiona.
- Skąd... - zaczęłam, ale zaśmiał się i pokręcił głową. Joseph kaszlnął aby przypomnieć o swojej obecności.
- Kiedy spałaś dowiedziałem się o tych zaginonych. Jedno z nich żyje i już jest w domu, drugie zostało roszarpane przez Cienie. Możemy wracać . - Wyciągnął rękę w moją stronę. Spuściłam głowę.
- Alaniss? Co jest? - spytał Joseph.
- Nie mogę. - powiedziałam. Ryan spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Wiem kto zabił moich rodziców. Nie mogę odejść, bez pomszczenia ich.
- Nie! Musisz wrócić do domu. - zaczął kłótnie Joseph.
- Nie mogę! Nie odejdę póki nie zabiję Akumu. - warknęłam.
- Wracaj. Jego śmierć niczego nie zmieni.
- Zmieni! On nie może żyć, po tym co zrobił mojej rodzinie. - odchyliłam rękaw i pokazałam blizny – co zrobił mnie!
- Powiedz jej! Powiedz, że nie może zostać! - krzyknął chłopak w stronę Ryana.
- Myślę, że powinnaś zostać. - Josephowi opadła szczęka. Spojrzał na chłopaka z wyrzutem, później na mnie błagalnym wzrokiem. Pokręciłam głową. Nie mogłam odejść.
- Dobrze. - powiedział ze zmarszczonymi brwiami. - Ja wracam do domu. Ty siedź tu ile chcesz. - odwrócił się, a przy drzwiach rzucił mi ostatnie spojrzenie. - Tylko nie daj się zabić.
- Jasne – mruknęłam ale tego nie usłyszał bo już wyszedł. Spuściłam głowę, ale mimo wszystko atmosfera w pokoju się polepszyła. Ryan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Spojrzałam na niego jak na głupka.
- No dobra co tu się dzieje właściwie? Co oznacza znak na twojej pelerynie i ...
- Ciii... - uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Najpierw się może ogarnij.
- Słuszna uwaga – zmrużyłam oczy. Prychnął i wyszedł z pokoju, rzucając mi na łóżko pakunek. Zatrzasnęłam drzwi. Boże jak on mi działa na nerwy! Że musiałam trafić na kogoś tak upiedliwego?!
Zerknęłam na paczkę. Była na niej karteczka "Przebierz się" . Zaciekawiona rozerwałam brązowy papier. W środku były czarne spodnie, biała koszula i długa czarna peleryna z takim samym emblematem jaki miał Ryan. Weszłam do pokoju, który wyglądał na łazienkę i przejrzałam się w lustrze. Przez całą twarz, od skroni po kącik ust przebiegała długa szrama. Włosy pozepiane krwią i wiele pojedynczych blizn na całym ciele.Westchnęłam i zdjęłam koszulę przyglądając się miejscu w którym przebił mnie Akumu. Została tylko krótka wypukła blizna. Malutki ślad bo tak wielkim bólu. Odkręciłam wodę i umyłam włosy.
Zdziwiłam się, że w takim miejscu znalazł się nawet szampon o zapachu kiwi. Zaśmiałam się pod nosem. Po umyciu się i przebraniu w nowe ubrania nie wyglądałam już tak źle. Jednak czerń stroju makabrycznie kontrastowała z jasną, prawie białą, skórą. Włosy, zawsze wyblakłe od słońca, po miesiącu w ciemności, przyjęły kolor ciemnego blondu. Wyszłam z łazienki z zamiarem znalezienia Ryana. Przy drzwiach zostawił dla mnie buty. Wysokie pod kolano z czerwonymi sznurówkami. Wow. Nie widziałam takich po naszej stronie.
Otworzyłam drzwi i moim oczom ukazał się długi korytaż, z krwistoczerwonym chodnikiem, oświetlony światłem pochodni. Spojrzałam na swoje drzwi. Miały numer 756, może kiedyś był tu jakiś hotel, w każdym razie każdy pokój był ponumerowany. Roszyłam w prawo i otworzyłam pierwsze drzwi bez numeru. Najwyraźniej trafiłam na coś w rodzaju świetlicy. Skórzane kanapy, półki z książkami, stoliki do szachów i kart były porozwalane bez łądu i składu, po całym pokoju. Jak cały bydynek było to oświetlone jedynie pochodniami i świecami.
Na końcu pokoju, w jednym ze skórzanych foteli siedział Ryan. Najwyraźniej spał, ponieważ miał zamknięte oczy i oddychał głęboko, a jego czarne włosy leżały luźna na około jego twarzy. Wyglądał tak spokojnie. Obok niego leżała książka. Pewnie czytał ją czekając na mnie. Podnisłam ją delikatnie, by go nie obudzić. Niemożliwe. " Romeo i Julia" .
Położyłam ją na stoliku i podeszłam do bordowej kotary. Znajdowało się za nią okno.
Za nim rozciągał się bardzo smutny widok. Opuszczone osiedle, pozrywane linie telefoniczne, powybijane szyby w oknach, martwe neony na szarych, obdrapanych blokach i dziwne kształty na pustych ulicach. Wszystko otoczone murem. Martwe, jak cała ta półkula. Zasłoniłam okno. Za mną rozległo się westchnienie. Odwróciłam się, jakieś pół mera ode mnie stał Ryan. Wystrzaszyłam się bo nie wiedziałam kiedy podchodził.
- Matko! Mógłbyś tak się nie podkradać? - odpowiedział mi złośliwym uśmieszkiem.
- Coś ty taka strachliwa. - zarechotał. Spojrzałam na niego sceptycznie, ale zaraz przeszedł mnie dreszcz. Bowiem dopiero teraz zarejestrowałam czym były owe dziwne kształty na ulicy. Ryan widząc moją przerażoną minę przestał się uśmiechać i odsunął ze zgrzytem kotarę. - Co tu się stało? - spytałam cicho.
- Nie wiesz? - na jego twarzy pojawił się wyraz wściekłości. - To było dawno, bardzo dawno temu. Gdy ziemia się zatrzymała większość osób zdołała uciec. Zbudowano mur... - skrzywił się – a wszystkich biednych wykopano za niego. - otworzyłam usta ze zdziwienia. - to było pięćset lat temu. Światem rządziły pieniądze ten, którego nie było stać na utrzymanie był wykopywany za mur. Ludzie trafili tam gdzie wy na początku. Mieszkali tam ci, którzy nie zdążyli przenieść się na jasną stronę przed budową muru. Nienawidzili tych z Helii za to, że zostali skazani na takie życie. Powoli większość z tych co doszli zaczęła być taka jak oni.
- Więc z kąd wy... - zaczęłam
- Powiedziałem większość. Została grupa osób, która nie chciała być zimna i okrutna jak tamci. Nie pragnęliśmy zemsty na mieszkańcach jasnej strony, tylko chcieliśmy więcej ich już nie widzieć. Więc uciekliśmy. Było ich jakieś dwadzieścia osób. Dotarli tutaj i na gruzach miasta, założyli nową społeczność, Aryię. Teraz łącznie jest nas jakieś czterysta osób.
- A kto wami rządzi? - spytałam z ciekawości.
- Mój ojciec. Ja jestem dowódcą jednego z oddziałów. - uniosłam brwi ze zdziwienia. - A jeśli pragniesz zemsty na Akumu. - odwrócił się w moją stronę.- To właśnie przyjąłem cię do Oddziału Specjalnego.
Rozdział 6
Wróciłam do pokoju i usiadłam na łóżku. Ktoś zmienił mi pościel i na szczęście nie było już na niej krwi. Wyjęłam pierwszą lepszą książkę z półki przy łóżku i zaczęłam czytać. Nie mogłam załapać jak można traktować książkę, papierową, jak coś normalnego. Jednak tym razem treść zupełnie do mnie nie docierała. Miałam się zemśćić. Jednak przedtem czekała mnie nauka. Długa nauka, walki, strzelania i ogólnie historii Ciemnej Strony. Nie wydawało mi się abym, kiedykolwiek poczuła się tu normalnie, po szesnastu latach w słońcu.
Moją zasłonę oświetliło srebrne światło. A więc księżyc już wzszedł. Ciekawe która godzina. Potrzaskana tarcza zegarka wskazywała dwudziestą. Odchyliłam zasłonę, a zimne światło prawie mnie oślepiło. Było takie jasne. Wydawało mi się, że minęły lata od kiedy widziałam słońce.
Westchnęłam, jednak ktoś zapukał do drzwi. Podeszłam do nich i powoli uchyliłam. Nie miałam ochoty teraz gadać z Ryanem. Jednak zamiast wysokiej chłopięcej sylwetki dostrzegłam, niższą ode mnie dziweczynkę i chyba z pięć lat młodszą. Miała złote, blond loczki, kraciastą spódnicę i białą koszulę. Niosła tacę z herbatą i grzankami.
- Cześć. - uśmiechnęła się do mnie. - Mam na imię Grace. - nie mogłam się nie uśmiechnąć.
- Hej. Jestem Alaniss. Wejdź. - powiedziałam przyjaźnie. Wdreptała do mnie do pokoju i rozejrzała się z zachwytem.
- Masz śliczny pokój. - zdziwiłam się jednak, po chwili zrozumiałam o co jej chodzi. Ciemna podłoga, piękne drewniane meble, kute uchwyty na pochodnie. Faktycznie miał jakiś urok.
- Dziękuję – uśmiechnęłam się do niej. - Ile masz lat?
- Jednenaście. - dumnie wypięła pierś. Zaśmiałam się. - A ty?
- Szesnaście. Coś chciałaś Grace?
- Tak. Pan Ryan kazał to przynieść do twojego pokoju i życzył smacznego.
- Więc podziękuj panu Ryanowi. Do zobaczenia. - powiedziałam a ona podskoczyła i klasnęła w dłonie.
- Do zobaczenia, do zobaczenia – zaćwierkała i wypadła z pokoju. Miło było wiedzieć, że takie słoneczko istnieje w tym ciemnym świecie. Herbata była ciepła i słodka. Nie piłam jeszcze takiej, a grzanki smakowały idealnie. Teraz, mimo że spałam aż miesiąc znów poczułam się senna. Zrzuciłam pelerynę i opadłam na poduszki. Po chwili zapadłam w głęboki sen. Po raz pierwszy w moim życiu nic mi się nie śniło.
Obudziło mnie lkkie dotknicie. Przetarłam oczy.
- Hej, śpiąca królewno – odezwał się Ryan. - Czas żebyś poznała kilka osób i cały budynek. - nałożyłam kołdrę na głowę jednak zrzucił ją ze mnie. Uderzył mnie chłód. Odsunęłam włosy twarzy i powoli podniosłam się do siadu patrząc na zegarek.
- O ósmej rano? - spytałam. Ale przypomniałam sobie, że zawsze tak wstawałam. Odrzuciłam kołdrę i założyłam na plecy peleynę idąc rozczesać włosy. Zaczęłam grzebać w szafce w poszukiwaniu jakiegoś grzebienia. W końcu znalazłam ale podskoczyłam gdy w lustrze ujrzałam odbicie Ryana, opierającego się o drzwi łazienki.
- Musisz je zciąć. - powiedział patrząc na moje sięgające pasa włosy.
- Czemu? - zapytałam zdziwiona.
- Bo taki wymóg. Musisz mieć włosy do ramion, nie dłuższe.
- Głupota – mruknęłam, jednak rozejrzałam się za nożyczkami.
- Tutaj. - chłopak trzymał nożyczki w ręku. Bez słowa wzięłam je od niego i złapałam włosy na wysokości ramion. Jedno cięcie i wręku została mi długa kitka. Wrzuciłam ją do worka na śmieci i przyjrzałam sobie w lustrze. Moje zwykle falowane włosy, opadały delikatnie na ramiona. Nie wyglądałam wcale tak źle.
- Dobra, a teraz chodź. - pociągnął mnie za rękę i wyprowadził z pokoju. W połowie korytaża uwolniłam dłoń szarpnięciem. Spojrzał na mnie i wywrócił oczami. Doszliśmy do wind w końcu korytaża i zjechaliśmy na sam dół. Widocznie mieściły się tu garaże, po poczułam znajomy zapach samochodów i jakiś nowy którego nigdy nie czułam.
- Co to za zapach? - zapytałam wciągając nosem.
- Benzyna i olej. - wzruszył ramionami.
- Jeździcie na benzynę!? - krzyknęłam.
- Co w tym dziwnego? - spytał. Chciałam odpowiedzieć, ale otworzył przede mną drzwi do jednego z pomieszczeń.
Był to wysoki wybetonowany pokój. Kilka pochodni rzycało pomarańczowy blask na czarny samochód i różnorakie narzędzia leżące na podłodze. Spod samochodu dochodziły zgrzyty i szuranie.
- Charlie. Wyłaź spod auta i przywitaj się z Alaniss. - Zgrzyty ustały, a na ruchomej platformie spod samochodu wyłonił się chłopak. Na oko jakieś siedemnaście lat, z rozczochranymi, rudymi włosami, posklejanymi olejem i ciemnymi oczami. Jego niebieski kombinezon był podarty i pobrudzony w kilku miejscach.
- Matko Ray. Nie mogłeś mnie uprzedzić. - zaśmiał się. - Hej Alaniss. Miło cię wreszcie widzieć żywą.
- Cześć. Miło cię poznać. - uśmiechnęłam się.
- Podałbym ci rękę, ale nie chcę cię ubrudzić.
- Musimy iść dalej – powiedział Ryan.
- To narazie Alaniss. - powiedział Charlie.
- Narka – powiedziałam ale Ryan wyciągnął mnie za drzwi. Szliśmy dalej. On opowiadał mi rozplanowanie bydynku.
- Każdy z tych pokoi które mijamy to warsztaty. Dalej są garaże, a na końcu windy i tam właśnie idziemy. Jesteśmy na poziomie -1. Teraz pojedziemy na 0 i może uda nam się wyjść. Jeśli nie jest niebezpiecznie.
- To przecież ogrodzony teren, prawda?
- Tak, ale czasem przychodzą tu mieszkańcy Tamtego Miejsca.
- To znaczy twierdzy Akumu? Czemu nie ma nazwy?
- Ludzie boją się o nim mówić. - nie drążyłam tematu. Weszliśmy do windy i wjechaliśmy na pozim 0. Ryan pozdrowił gestem kobietę przy wejściu i poszedł porozmawiać ze strażnikiem przy drzwiach. Ja w tym czasie zaczęłam rozglądać się z zachwytem po pomieszczeniu. Kiedyś musiała tu być recepcja. Wysokie sklepienie, czarne rzeźbione biórko i czerwone chodniki dopełniały pochodnie i wielki kryształowy żyrandol, jednak służący już tylko do ozdoby.
Niespodziewanie ktoś złapał mnie za rękę i wykręcił mi ją do tyłu. Syknęłam z bólu. Próbowałam się odwrócić jednak zobaczyłam tylko czarne pofalowane włosy i zielone oczy. Ryan? Przecież on stał przy wejściu. W uchu usłyszałam kobiecy głos.
- Jeśli spróbujesz go skrzywdzić, kiedykolwiek, nieważne, czy teraz czy w przyszłości, zapłacisz mi za to. Już dosyć się wycierpiał. - warczał głos. Nagle uścisk zelżał, a ja odwróciłam się. Ujrzałam wysoką kobietę, bardzo podobną do Ryana. Patrzyła na mnie ze zmrużonymi oczami jak żmija.
- Nie rozumiem o czym pani mówi – odezwałam się.
- Jeszcze nie. - odwróciła się i odeszła. Ryan podszedł do mnie i rzucił spojrzenie odchodzącej kobiecie.
- Można wyjśc. Rozmawiałaś z moją matką? - spytał.
- Twoją matką? - ze zdziwienia zaparło mi dech.
- Tak. - skrzywił się. - Jest dziwna, nie zwracaj na nią uwagi.
- Urocza kobieta. - Mruknęłam i wyszłam z nim na dwór.


Rozdział 7
Po zwiedzeniu całego miasta wróciłam do hotelu. Nie mogłam zapomnieć o tej kobiecie. Nie wiem co miała na myśli, ani skąd mnie znała. Przybiło mnie to co powiedziała. Ryan starał się niczego nie zauważać, ale wciąż rzucał mi zaniepokojone spojrzenia.
Przedstawiał mnie różnym osobom jednak ich imiona wypadały mi z głowy. Byliśmy w szkole, kuchni, basenie i wielu innych miejscach. Wiele osób było, życzliwych inni traktowali mnie z dystansem, jednak nie zdażył się żaden nieprzyjemny incydent.
- Chodź. Przedstawię cię jeszcze kilku osobom. Tym razem z oddzia łu specjalnego. W końcu jutro zaczynasz trening. - powiedział gdy wróciliśmy na moje piętro. Wzruszyłam ramionami. Zapukał do drzwi dokładnie na przeciwko moich. Otworzyła dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Miała srebrne włosy i ciemnogranatowe oczy. Na nasz widok uśmiechnęła się promiennie.
- Witaj Ryan, cześć Alaniss. - powiedziała.
- Cześć. - przywitałam ją. Czemu wszyscy znają moje imię?
- Alaniss to jest Alex – powiedział Ryan – dopiero dołączyła do Oddziełu Specjalnego.
- Miło poznać – powtórzyłam nie wiem który raz tego dnia. Wyszczerzyła do mnie zęby. Zdawało się, że mimo upiornej aparycji wyglądała na miłą.
- Alaniss ma zły dzień. Wybacz. - powiedział. Spojrzałam na niego wilkiem. Wzruszył ramionami.
- Spoko. Każdemu się taki zdaża. - ziewnęła. - Ale pozwólcie, że już pójdę spać. Jutro pierwszy dzień treningu. - zamknęła drzwi. Matko czemu wszyscy są tu tacy radośni. Przewróciłam oczami. Przeszliśmy kawałek i Ryan już pukał do następnych drzwi. Drzwi otworzył chłopak, niższy ode mnie, o blond włosach i brązowych oczach. Miał delikatną sylwetkę i prawie dziewczęcą urodę.
- Hej – powiedział ciepłym głosem. - Wiedziałem, że przyjdziecie.
- Poznaj Ricka. - powiedział z lekko rozbawioną miną.
- Fajnie, że jesteś Alaniss. - uśmiechnął się słodko.
- Rick jest trzeci rok w Oddziale Specjalnym.
- Wow. Dobrze znać kogoś kto ma jakieś doświadczenie. - odezwałam się. Ten chłopak zdawał się być lekko szurnięty.
- No to... do zobaczenia jutro. - kolejny uśmiech.
- Tak. Cześć – powiedziałam zamykając drzwi. Ryan odprowadził mnie do pokoju.
- Jest jeszcze kilka osób, ale wyglądasz na zmordowaną.
- Dziwisz się? Obeszliśmy całe miasto i cały budynek.
- Nie prawda. Jesteś jakaś dziwna od kiedy spotkałaś moją matkę. Powiedziała ci coś złego, albo dziwnego?
- Nie nie. - zmieniłam temat. - A co właściwie jest z Rickiem? - zachichotał ukrywając twarz w rękawie.
- Nic. Jest gejem. - Zaśmiałam się głośno. Otworzył drzwi do jakiegoś pokoju. Stało w nim tylko łóżko, półka z książkami i kanapa.
- A tu... - powiedział – mieszkam ja. Jeśli czegoś potrzebujesz zawsze możesz do mnie przyjść. - patrzył w ścianę.
- Dziękuję – powiedziałam. Zapadła cisza. Odkaszlnęłam.
- Ekhm. Dzięki za pokazanie wszystkiego. Do zobaczenia jutro. - odwróciłam się do drzwi i złapałam za klamkę.
- Alaniss... - powiedział Ryan cicho.
- Hmmm? - Spojrzałam przez ramię. Chyba się trochę zakłopotał.
- Nic, już nic. Dobranoc.
- Dobranoc. - odpowiedziałam i pobiegłam do pokoju. O co chodzi? Zatrzasnęłam drzwi za sobą i padłam na łóżko. Spojrzałam w sufit zastanawiając się co teraz będzie. Czemu tak bije mi serce kiedy jest obok mnie? Czemu zawsze płonę rumieńcem kiedy się uśmiecha? Nie. Nie lubię go. A co dopiero kocham. Krzyknęłam.
- NIE KOCHAM GO! - ktoś zapukał do drzwi. Nie teraz. Z westchnieniem podniosłam się z łóżka. Za nimi stała uśmiechnięta Alex.
- Wiesz to chyba nie najlepsza chwila na odwiedziny. - nic nie powiedziała tylko weszła do pokoju i usiadła na łóżku.
- Może nie. Ale uznałam, że musisz się wygadać. Wyglądałaś na serio na przybitą. - uśmiechnęła się.
- Dzięki za troskę – westchnęłam ciężko.
- No więc co cię dręczy. - poklepała miejsce obok siebie.
- Za dużo rzeczy. - wpatrywała się we mnie z oczekiwaniem. - No dobra. Cały ten świat. Nie jestem przyzwyczajona do ciągłej ciemności. Od zawsze żyłam po jasnej stronie, w Helii.
- Jasnej Stronie? - oczy jej rozbłysły. - Jak tam jest?
- Pięknie. Ale zastanawiam się czy na prawdę. Przez to wszystko co opowiedział mi Ryan. Co bogaci im zrobili, dlaczego się tu znaleźliście i w ogóle... Włos się na głowie jeży. A tak ogólnie. To Ryan wygląda na takiego, kto coś ukrywa, coś strasznego. - spuściła głowę.
- Wiesz... Ryan. On dużo przeżył. Kiedy był mały porwano go do twierdzy Akumu i żył tam przez ileś lat. Był toturowany. Kiedy miał siedem lat udało mu się uciec. Dużo czasu błądził po ciemnej stronie. Skatowany i bezsilny. Spotkał Cienie.
Prawie go rozszarpały i trafił na Jasną Stronę do Helii. Tam zaopiekowała się nim pewna rodzina. Mieli trzyletnią córkę. Ryan opiekował się nią jak młodszą siostrą. I tak było przez rok. Aż w końcu dziewczynka miała wypedek. Trafiła do szpitala. Był zrozpaczony, ponieważ był pewny, że ona nie zyje. Ośmiolatek, a już tyle na niego spadło. Myślał, że wypadek był jego winą, z takim przekonaniem wrócił na Ciemną Stronę.
Znów dużo czasu minęło zanim dotarł do domu. Jednak wciąż nie mógł zapomnieć o tamtej dziewczynce. Jak zawsze porafiła go rozśmieszyć. Taka pełna życia. I odeszła. Nie wiadomo tak na prawdę co się z nią stało, jednak on wciąż obwinia się o jej śmierć. A minęło dziesięć lat i został dowódcą. Mianował go jego ojciec. I teraz jest jaki jest. Nie może zapomnieć o koszmarze z przeszłośći. A uratował ciebie poniewać przypomninasz mu tamtą dziewczynkę. - spuściłam głowę. Smutne i tragiczne. Małe dziecko, a już tyle przeżyło. To musiało być straszne. Na prawdę straszne.
- Dziękuję Alex, że mi to opowiedziałaś. - mruknęłam po dłuższej chwili. Zastanawiałam się co się stało z tą dziewczynką.
- Cześć. - zebrała się do wyjścia – słuchaj nie chciałam ci dodawać zmartwień. Możesz być o niego spokojna.
- Będę. Narazie. - pożegnałam się.
Rozdział 8

Całą noc nie mogłam zasnąć. Kiedy zegarek pokazał godzinę siódmą byłam już ubrana. Po ciężkich bataliach prowadzonych sama ze sobą, postanowiłam porozmawiać z Ryanem. Wyszłam z pokoju i ruszyłam korytażem. Zapukałam ale nikt nie odpowiedział.
Delikatnie uchyliłam drzwi. Ryan spał. Włosy rozsypane miał naokoło głowy, a koszulę lekko rozpiętą dla wygody. Wyglądał jakby był szczęśliwy. Uśmiechał się lekko przez sen. Zrobiłam krok do przodu i wpatrywałam się w niego jak urzeczona. Kiedy nagle oworzył oczy.
- Co robisz w moim pokoju! - krzyknął.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Ja dopiero weszłam i zobaczyłam, że śpisz. - Zaczerwieniona chciałam wyjść z pokoju.
- Zaczekaj. - powiedział. - Tylko się ogarnę. - wstał i poprawił koszulę wchodząc to łazienki. Usiadłam na skraju łóżka. Usłyszałam szum płynącej wody. Wzięłam książkę którą czytał przed snem "Romeo i Julia". Pewnie jej nie skończył jeszcze.
Moją uwagę przykuła fotogafia. Była na niej mała blond dziewczynka, uśmiechająca się szeroko. Ze zdumieniem rozpoznałam w niej siebie sprzed jakichś trzynastu lat. Nie byłam zupełnie podobna, bo bardzo się zmieniłam, ale na zdjęciach wyglądałam identycznie.
Trzasnęły drzwi. Z łazienki wyszedł Ryan z mokrymi włosami.
- Czy to jest ta dziewczynka? U której rodziny mieszkałeś – spytałam, bojąc się odpowiedzi.
- Skąd ty...? Alex. Ona ci powiedziała, tak? - zaczerwieniłam się.
- Tak. Czyli to ona? - spytałam, ale po chwili pożałowałam, bo jego oczy zalśniły od łez.
- Ona. - pierwsza kropla spadła na jego koszulę. - Nie pamiętam już nawet jej imienia. Mam tylko to zdjęcie i nic więcej. Gdyby żyła... Miałaby teraz szesnaście lat.
- Alaniss. - mruknęłam.
- Co? - zdziwił się, ale ciepłe krople wciąż spadały na ubranie.
- Miała na imię Alaniss. I żyje. - szepnęłam. Na chwile go zamurowało. Wiedziałam, że właśnie sobie wszystko przypomniał. Wyjęłam z kieszeni moje zdjęcie. Takie samo jak tamto w ramce.
- To niemożliwe. Przecież ona umarła.
- Nie. - odsłoniłam rękę z przebiegającą przez nią blizną. - To ja. - otworzył usta. I szeptał coś co brzmiało jak "niemożliwe". Przyjrzał się zdjęciu w moim ręku, na półce i mnie po kolei.
- Jak? - szepnął. - Jak ci się udało przeżyć. Miałaś prawie rozprutą rękę na pół. Prawie się wykrwawiłaś dlatego uciekłem.
- Lekarze ją poskładali jakoś. Została tylko długa blizna. - przez chwilę stał wpatrzony we mnie, a następnie świeże łzy zaczęły napływać do oczu. Wstałam i położyłam mu rękę na ramieniu. Przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.
- Minęło trzynaście lat. Każdego dnia winiłem siebie za twoją śmierć. Każdy dzień cierpienia i przeżywania tego ciągle na nowo. Nie mogę uwierzyć, że w końcu jestem wolny.
- Ale dlaczego winiłeś siebie? - spytałam, mój głos był zduszony przez jego koszulę.
- Ponieważ twoi rodzice jechali wtedy po mnie. Byłem w drugim końcu miasta i poprosiłem, żeby mnie podwieźli. - odwzajemniłam uścisk.
- Teraz możesz już być spokojny. Nic mi nie jest. - uśmiechnęłam się. On także przez łzy. Obmył twarz zimną wodą i oboje ruszyliśmy na trening. 
Rozdział 9

- No dalej! - krzyczał na nas Ryan. - Podzielę was na trzy grupy. - było nas dwadzieścia osób. Większość nowych. Ze starszych znałam tylko Ricka. - Wy! - wskazał na jedną trzecią osób. - Idziecie za Rickiem do sali ćwiczeń. - wskazana grupa odmaszerowała – Wy! Za Sue do stajni! - wyznaczone osoby skręciły w korytaż na końcu sali. - Wy! - pokazał na mnie i jesze sześć pozostałych osób – Idziecie ze mną na strzelnicę. - poszłam za całą grupą. Przy wejściu stały dwa stoły. Na jednym było osiem par gogli ochronnych, a na drugim osiem pistoletów Glock 27. Wzięłam pierwszy z brzegu i najmniej porysowane gogle i weszłam do pomieszczenia.
Miało ono kilkanaście metrów. Na końcu była tarcza z punktacją. Ryan stał obok lini do strzału i rozdawał naboje.
- Będę was wzywał po kolei. Załóżcie nauszniki, bo może być głośno. Cathrine! - z grupki wyszła drobna brunetka. Wystrzeliła cały magazynek, ale ani razu nie trafiła. Ryan westchnął ciężko.
- Kyle! - tym razem podszedł blondyn. Udało mu się, coprawda trafić w tarczę, ale ani razu w środek.
- Robert! - czarnowłosy chłopak drżącymi rękami trzymał pistolet. Skończyło się tym że strzelił w sufit.
- Alaniss – zamarłam. Ku mojemu zdziwieniu nie trzęsły mi się ręce. Wycelowałam. Trafiłam. Strzeliłam jeszcze rez. Ta sama historia.Wpakowałam cały magazynek prosto w środek tarczy. Ryan spojrzał na mnie trochę ze zdziwieniem, trochę zachwytem, a reszta szukała szczęk na podłodze. Wiem, że strzelałam trochę przed wyprawą, żeby w ogóle się nauczyć, ale trafić wszystkie dokładnie w to samo miejsce?
- Naładować. I jeszcze jedna seria. Później zmiana. Idziemy do sali ćwiczeń. - nie znałam Ryana od tej strony. Gdy był ze mną, był bardziej na luzie i nie wydawał poleceń. A szczerze mówiąc, bałam się tej jego wersji.
Gdy doszła moja kolejka znowu trafiłam wszystkie. Wszyscy wyszli kierując się w stronę sali ćwiczeń. Ruszyłam za nimi, ale ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłam się.
- Chciałeś coś? -spytałam Ryana. Nie odzywał się. - Co się stało? - zdjął rękę z mojego ramienia i dotknął moich włosów. Przeszedł mnie dreszcz. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili pokręcił tylko głową i zaczęliśmy iść w stronę sali ćwiczeń. Bez kapitana tamci nie zaczną. Szliśmy równo obok siebie. Cisza była tak niezręczna, że nie dało się wytrzymać. Po chwili dłoń Ryana musnęła moją. Zerknęłam na niego, patrzył przed siebie. Pewnie tylko niechcący mnie dotknął, ale tak bardzo chciałabym żeby złapał mnie za rękę. Nie! Stop! Wcalę nie chcę! A może jednak... Spłonęłam rumieńcem. Jeszcze raz dotknął mojej ręki, a następnie włożył moją dłoń w swoją. Zamarłam i straciłam rytm kroków. Wyrwałam mu rękę i pobiegłam przed siebie, do sali ćwiczeń.
- Ej! Czekaj! - krzyknął za mną. Nie za trzymałam się, aż do momentu kiedy napotkałam naszą grupę. Ryan doszedł do nas dziesięć minut po mnie. Ja biegłam dwie, więc nie wiem co robił. Nie patrząc na nas otworzył drzwi.
- Do szatni! - ryknął na nas. Przestraszeni pobiegliśmy do szafek. Z tej oznaczonej moim numerem wyjęłam dresy i bewełnianą koszulkę. Przebrałam się i zebrałam włosy w kucyk.
- Już! Już! Już! - krzyczał na nas. Nie chciałam myśleć, że to przeze mnie. Wepchnął mnie za innymi do sali, która okazała się być wielkim torem przeszkód.
- Zwykle ćwiczymy tu strzelając, ale z waszymi – spojrzał na nas szyderczo – beznadziejnymi wynikami, o tym możecie narazie pomarzyć. - wskazał na tor. - Najpierw biegniecie przez opony, później czołgacie się pod tamtym drutem, następnie wspinacie po ściance i skaczecie z drugiej strony, wciągacie się po linie, a na następnej zjeżdżacie. Kto skończy dzwoni dwonkiem.
- Ty – spojrzał w moją stronę – idziesz pierwsza. - ustawiłam się na lini startu. Nie zamierzam zrobić z siebie idiotki na pierwszym treningu. Usłyszałam strzał i pobiegłam. Przez opony poszło mi łatwo, następnie upadłam na kolana i przeczołgałam się pod drutem. Wchodząc na ściankę omsknęła mi się noga, ale udało mi się nie spaść. Z wchodzeniem na linę było trudniej, ale prawdziwą katorgą okazał się zjazd. Ręce paliły żywym ogniem ale nie dałam nic po sobie poznać. Ostatkiem sił dobiegłam do dzwonka. Dysząc ciężko podniosłam głowę. Z mną biegła Chatrine, Kyle , Robert i jeszcze kilka osób których imion nie znałam.
- Kto skończył jeszcze raz. - przeklinałam go w myślach nie mogąc nic zrobić. Musieliśmy przebiec jeszce trzy razy, więc idąc pod prysznic byłam w takim stanie, że nie mogłam się nawet odezwać. Z resztą nie było po co. Robert oparł się o ławkę siedząc na podłodze i próbował uspokoić oddech. Kyle, nie wiem jakim cudem wdrapał się na szafki i...
- Czy on..? - spytała umęczona Cathrine. - Nie, nie mogę. Gość zasnął. - zachichotałam i weszłam do kabiny.
Gorąca woda zawsze mnie uspokajała. Było tu strasznie ciemno, bo para wodna była tak gęsta, że zgasiła pochodnie. W ciemności myśli same przychodzą. Czemu właściwie wyrwałam rękę. Przecież właśnie tego chciałam. Teraz nie rozumiem już nic.
Zakręciłam wodę i owinęłam się w ręcznik. Wychodząc poślizgnęłam się i upadłam woda pod moimi obdartymi rękami powoli zabarwiła się na czerwony. Musiałam zedrzeć je jeszcze bardziej, przeklinając poszłam się ubrać. Wciągnęłam spodnie i zaczęłam męczyć się z guzikami. Udało mi się zapiąc tylko ten na piersi kiedy usłyszałam głos Ryana. Nic nie widziałam więc nie wiedziałam kiedy wszedł.
- Czemu uciekłaś? - spytał cicho. Krzyknęłam.
- Co ty tu robisz? - zaczerwieniłam się. Podszedł do mnie i odwrócił mi ręcę. Pokręcił głową, wyjął bandarz z tylnej kieszeni i opatrzył mi ręce. - Teraz poczujesz się lepiej. - powiedział. Zabrałam mu dłonie i zaczęłam zapinać guziki, jednak ręce miałam sztywne. Stał teraz bardzo blisko mnie, tak że mimo ciemności widziałam dokładnie jego twarz. Odsunął mi ręce od bluzki i sam zaczął zapinać mi guziki. Zaczerwieniona jeszcze bardziej opuściłam ręce wzdłuż ciała.
- Już – powiedział cicho. - Teraz możesz odejść. - Zebrałam swoje rzeczy i uciekłam do pokoju. Usiadłam na łóżku i ukryłam twarz w dłoniach. Zanim się obejrzałam zaczęłam płakać.
Rozdział 10

Długo leżałam wpatrując się w sufit. Nie otworzyłam kiedy Grace przyniosła mi tacę z kolacją. Nie chciałam jej widzieć, a nie mogłam się przyznać, że jedyną osobą, z którą chciałam się spotkać był Ryan.
- Jestem żałosna – mówiłam to idąc w stronę jego pokoju. Po głębokim wdechu zapukałam.
- Spadaj Charlie nie chcę z tobą gadać. - odpowiedział zmęczony głos zza drzwi. Uchyliłam je. Ryan siedział przy biurku odwrócony do mnie tyłem i najwyraźniej nad czymś pracujący.
- To ja. Mogę wejść? - powiedziałam, a on natychmiast się odwrócił. Miał na nosie okulary i poczochrane włosy. Ładnie mu tak było.
- Po co przyszłaś? - warknął w moją stronę. Raczej nie takiego powitania się spodziewałam.
- Porozmawiać – przewyciężyłam się żeby nie dać mu w twarz.
- Słucham. - prychnął. Walczyłam ze sobą, tak chciałam mu przyłożyć.
- Chcę cię przeprosić. - westchnęłam w końcu.
- Oj masz za co. - uśmiechnął się wrednie. Nie wytrzymałam. Podeszłam do niego i wymierzyłam mu policzek. - ZA CO? - krzyknął na mnie. Podciągnęłam go do góry za kołnież.
- Już ty wiesz za co! - warknęłam i zamierzyłam się jeszcze raz.
- Ej! Spokojnie! - złapał mnie za nadgarstki więc kopnęłam go z całej siły. Puścił mnie i upadł na ściane. Mimo moich prób uśmiechnął się.
- Teraz tego pożałujesz. - Złapał mnie w pasie i zarzucił sobie na plecy.
- Puszczaj mnie! Ryan słyszysz! Kapitanku od siedmiu boleści! Puszczaj mnie cholerny gnojku! - starania spełzły na niczym, bo wciąż niósł mnie korytażem. W końcu przestałam się wyrywać i zawisłam bezwładnie na jego ramieniu. Wszedł do windy i nacisnął najwyższe piętro.
- Gdzie jedziemy. - spytałam.
- W górę – pokazał mi język. - Ciężka jesteś.
- Nikt ci nie kazał mnie nieść – burknęłam. Wjechaliśmy aż na sam dach. Na jego środku był wbudowany basen.
- Chyba żartujesz. - szedł prosto do niego. Zaczęłam się wyrywać.
- Ryan idioto! Puszczaj mnie! Debilu! - krzyczałam ale on bezceremonialnie zdjął mnie z ramienia i wrzucił do wody. Nie zdążyłam nabrać powietrza więc się zakrztusiłam.
- Ty! Skończony! Kretynie! - krzyknęłam, ale on zdjął koszulkę i sam wskoczył do wody. - Jest dwanaście stopni na dworze! Mam być chora! - Mówiłem, że pożałujesz. - zaśmiał się. Słysząc jego śmiech minęła





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz